73 lata temu na Osowych Grzędach, jak mówią źródła oficjalne, w rejonie nazywanym przez nas "Trójkątem", rozegrała się największa bitwa partyzancka tych okolic. Z tego powodu, po raz pierwszy od bardzo dawna, miałam okazję uczestniczyć w obchodach patriotycznych, na dodatek z biało-czerwoną szarfą i obok sztandaru oznaczającego instytucję, dla której pracuję.
Po pierwsze muszę uczciwie przyznać, że chciałam. Wiem, że w dzisiejszych czasach to niepopularne, ale lubię te wszystkie symbole, uroczysty nastrój, śpiewanie hymnu na stojąco i jednolitość stroju osób, które reprezentują te same wartości (lub przynajmniej ogólne cele pracy mają podobne, wartości to rzecz zbyt zróżnicowana, by tak uogólniać). Odżywają we mnie czasy, gdy jako nastoletnia harcerka ten świat trochę poznałam i szczerze pokochałam. Dziś już jestem na innym etapie życia, ale taki powrót do korzeni czasem dobrze robi. Pozwala spojrzeć na moje teraz z perspektywy tego, w co kiedyś wierzyłam i odwrotnie - spojrzeć na przeszłość z perspektywy teraźniejszej. Tyle tytułem wstępu, spróbujmy opowiedzieć o tym, jak było.
Po pierwsze nie sądziłam, że istnieje siła, która kiedykolwiek zmusi mnie do chodzenia po lesie w klasycznych czółenkach na obcasie. Ta siła nazywa się regulamin mundurowy. Gdyby nie te nieszczęsne buty, cała akcja nie była by aż tak... wymagająca poświęcenia, jak to teraz odczuwam.
Inne mundurowe kobiety miały normalne, a przynajmniej płaskie buty. Za to miejsce, gdzie odbywały się uroczystości powitało nas bardzo przyjaźnie - obcasy bardzo szybko wgniotły się w błotniste podłożu i stanie stało się dużo bardziej komfortowe.
No i tak stałam, obok dwóch osób z Parku i na przeciw kilku innych, które miały więcej dowolności w ubiorze i przyjmowanej pozycji. Pamiętam kilka wzruszających momentów. Gdy uczestnicy śpiewali hymn, patrzyłam w ścianę zielonego, dzikiego lasu. Niejeden Mazurek Dąbrowskiego odśpiewałam w lesie jako egzaltowana nastolatka, ale chyba nigdy tak bardzo nie czułam się emocjonalnie blisko czasów partyzanckich, jak dziś. Drugą poruszającą rzeczą było ładne wykonanie piosenki Marka Grechuty "Ojczyzna" przez uczennicę jednej z uczestniczących w uroczystościach szkół. Była też inna piosenka w wykonaniu ucznia, której defekty wokalne wywołały u mnie pewne zabawne wspomnienia, co nieco zaburzyło powagę chwili ("Bo jak się śpiewa nie rozluźniając krtani, to wychodzi taki discopolowy głos" - mówiła kiedyś moja znajoma próbując nieco uprofesjonalnić harcerskie śpiewanie). Było wystąpienie, w którym mówca uderzał w patetyczne tony, chcąc wywołać wzruszenie i równocześnie robił bardzo dużo błędów językowych. Było inne przemówienie sugerujące, że przybyli goście wiedzą, o jaką Polskę walczyli partyzanci, to jest taką, jak teraz, a nie taką, jaka jeszcze kilka lat temu była. Znamienne, że takie słowa padły pierwszym roku, w którym nie było kogo spytać, o jaką Polskę walczyli. Ostatni żyjący uczestnik wydarzeń sprzed 73 lat nie mógł przybyć, kilku innych zmarło w ostatnim roku.
Tak naprawdę to próbuję w tym tekście opowiedzieć o tym, czego nie wiem: jak patrzeć na patriotyzm i pamięć o historii teraz. Teraz, gdy jeszcze nie całkiem przestałam się tym fascynować, a już zaczęłam się wewnętrznie buntować, do jak wielu rzeczy budzących mój sprzeciw jest to wykorzystywane. Obecnie zaczynam patrzeć na tego typu uroczystości poprzez analogię do mojego własnego podejścia do religii: irytujący proboszcz nie musi przeszkadzać wierzyć w Boga. Jeśli potrafię w całej tej różnorodności ludzkich wystąpień odnaleźć rzeczy ważne: wartości przekazywane z pokolenia na pokolenie, fakty z historii, ludzi, którym należny się pamięć, a zarazem potrafię odfiltrować całą resztę (przemówienia, z którymi się nie zgadzam i fałszywe dźwięki w wykonaniu ładnej piosenki), całość staje się warta zachodu. Dzisiaj odfiltrowałam i cieszę się, że tam byłam.
Może jeszcze kiedyś. Może trzeba potrenować noszenie butów na obcasie.
Tak naprawdę to próbuję w tym tekście opowiedzieć o tym, czego nie wiem: jak patrzeć na patriotyzm i pamięć o historii teraz. Teraz, gdy jeszcze nie całkiem przestałam się tym fascynować, a już zaczęłam się wewnętrznie buntować, do jak wielu rzeczy budzących mój sprzeciw jest to wykorzystywane. Obecnie zaczynam patrzeć na tego typu uroczystości poprzez analogię do mojego własnego podejścia do religii: irytujący proboszcz nie musi przeszkadzać wierzyć w Boga. Jeśli potrafię w całej tej różnorodności ludzkich wystąpień odnaleźć rzeczy ważne: wartości przekazywane z pokolenia na pokolenie, fakty z historii, ludzi, którym należny się pamięć, a zarazem potrafię odfiltrować całą resztę (przemówienia, z którymi się nie zgadzam i fałszywe dźwięki w wykonaniu ładnej piosenki), całość staje się warta zachodu. Dzisiaj odfiltrowałam i cieszę się, że tam byłam.
Może jeszcze kiedyś. Może trzeba potrenować noszenie butów na obcasie.