piątek, 8 września 2017

O tym, co ma patriotyzm do niewygodnych butów

Dzisiaj był szczególny dzień. Dawno temu miałam takie marzenie, żeby kiedyś stanąć w poczcie sztandarowym, ale jakoś nie było okazji. Dzisiaj powinnam napisać o tym, że marzenia się spełniają i trochę sięgnąć do uroczystych tonów. Mam jednak wrażenie, że uroczyste tony dziś u znacznej części społeczeństwa wywołują reakcję bliską alergicznej, więc spróbuję zwyczajnie opowiedzieć o tym, co czuję w związku z dzisiejszym dniem.

73 lata temu na Osowych Grzędach, jak mówią źródła oficjalne, w rejonie nazywanym przez nas "Trójkątem", rozegrała się największa bitwa partyzancka tych okolic. Z tego powodu, po raz pierwszy od bardzo dawna, miałam okazję uczestniczyć w obchodach patriotycznych, na dodatek z biało-czerwoną szarfą i obok sztandaru oznaczającego instytucję, dla której pracuję. 

Po pierwsze muszę uczciwie przyznać, że chciałam. Wiem, że w dzisiejszych czasach to niepopularne, ale lubię te wszystkie symbole, uroczysty nastrój, śpiewanie hymnu na stojąco i jednolitość stroju osób, które reprezentują te same wartości (lub przynajmniej ogólne cele pracy mają podobne, wartości to rzecz zbyt zróżnicowana, by tak uogólniać). Odżywają we mnie czasy, gdy jako nastoletnia harcerka ten świat trochę poznałam i szczerze pokochałam. Dziś już jestem na innym etapie życia, ale taki powrót do korzeni czasem dobrze robi. Pozwala spojrzeć na moje teraz z perspektywy tego, w co kiedyś wierzyłam i odwrotnie - spojrzeć na przeszłość z perspektywy teraźniejszej. Tyle tytułem wstępu, spróbujmy opowiedzieć o tym, jak było.

Po pierwsze nie sądziłam, że istnieje siła, która kiedykolwiek zmusi mnie do chodzenia po lesie w klasycznych czółenkach na obcasie. Ta siła nazywa się regulamin mundurowy. Gdyby nie te nieszczęsne buty, cała akcja nie była by aż tak... wymagająca poświęcenia, jak to teraz odczuwam. 
Inne mundurowe kobiety miały normalne, a przynajmniej płaskie buty. Za to miejsce, gdzie odbywały się uroczystości powitało nas bardzo przyjaźnie - obcasy bardzo szybko wgniotły się w błotniste podłożu i stanie stało się dużo bardziej komfortowe.

No i tak stałam, obok dwóch osób z Parku i na przeciw kilku innych, które miały więcej dowolności w ubiorze i przyjmowanej pozycji. Pamiętam kilka wzruszających momentów. Gdy uczestnicy śpiewali hymn, patrzyłam w ścianę zielonego, dzikiego lasu. Niejeden Mazurek Dąbrowskiego odśpiewałam w lesie jako egzaltowana nastolatka, ale chyba nigdy tak bardzo nie czułam się emocjonalnie blisko czasów partyzanckich, jak dziś. Drugą poruszającą rzeczą było ładne wykonanie piosenki Marka Grechuty "Ojczyzna" przez uczennicę jednej z uczestniczących w uroczystościach szkół. Była też inna piosenka w wykonaniu ucznia, której defekty wokalne wywołały u mnie pewne zabawne wspomnienia, co nieco zaburzyło powagę chwili ("Bo jak się śpiewa nie rozluźniając krtani, to wychodzi taki discopolowy głos" - mówiła kiedyś moja znajoma próbując nieco uprofesjonalnić harcerskie śpiewanie). Było wystąpienie, w którym mówca uderzał w patetyczne tony, chcąc wywołać wzruszenie i równocześnie robił bardzo dużo błędów językowych. Było inne przemówienie sugerujące, że przybyli goście wiedzą, o jaką Polskę walczyli partyzanci, to jest taką, jak teraz, a nie taką, jaka jeszcze kilka lat temu była. Znamienne, że takie słowa padły pierwszym roku, w którym nie było kogo spytać, o jaką Polskę walczyli. Ostatni żyjący uczestnik wydarzeń sprzed 73 lat nie mógł przybyć, kilku innych zmarło w ostatnim roku.

Tak naprawdę to próbuję w tym tekście opowiedzieć o tym, czego nie wiem: jak patrzeć na patriotyzm i pamięć o historii teraz. Teraz, gdy jeszcze nie całkiem przestałam się tym fascynować, a już zaczęłam się wewnętrznie buntować, do jak wielu rzeczy budzących mój sprzeciw jest to wykorzystywane. Obecnie zaczynam patrzeć na tego typu uroczystości poprzez analogię do mojego własnego podejścia do religii: irytujący proboszcz nie musi przeszkadzać wierzyć w Boga. Jeśli potrafię w całej tej różnorodności ludzkich wystąpień odnaleźć rzeczy ważne: wartości przekazywane z pokolenia na pokolenie, fakty z historii, ludzi, którym należny się pamięć, a zarazem potrafię odfiltrować całą resztę (przemówienia, z którymi się nie zgadzam i fałszywe dźwięki w wykonaniu ładnej piosenki), całość staje się warta zachodu. Dzisiaj odfiltrowałam i cieszę się, że tam byłam.
Może jeszcze kiedyś. Może trzeba potrenować noszenie butów na obcasie.

poniedziałek, 12 października 2015

Jedno takie miejsce na świecie i jedno z 23 miejsc w kraju


Kiedyś obserwowałam, jak pewien mój znajomy szukał pracy w zawodzie i ją znalazł. Znając jego zainteresowania i poglądy na pewne kwestie oraz orientując się trochę w specyfice organizacji, która go zatrudniła pomyślałam, że to idealne połączenie: tak bardzo mu ta praca pasuje do przekonań i posiadanej wiedzy. I ze smutkiem pomyślałam, że ja, choć mam trochę może podobne poglądy i zainteresowania, choć niedługo będę szukała pracy w tym samym zawodzie, nie byłabym tak dobrą kandydatką na tamto stanowisko.

Na wiosnę brałam udział w swojej pierwszej poważnej rekrutacji do pracy. Poważnej, bo choć po części wpisywałam się w oczekiwania podane w ogłoszeniu. Poza tym chodziło o coś, co ma być zajęciem z założenia na dłużej, a nie na krótki czas. Tak teraz o tym myślę, ale wtedy traktowałam to bardziej jak przygodę, niż jak szczególną szansę na zmiany. Widząc, jak w miejscu, gdzie musiałam przyjechać na rozmowę zaczyna się wiosna, myślałam "No tak, może i się skompromituję, ale przynajmniej w pięknych okolicznościach przyrody"
Wobec wielkiej niepewności, o co zapytają i kogo tak naprawdę chcą przyjąć, przemknęła mi przez głowę myśl: "A może będzie tak, jak w filmie "Slumdog" - że całe moje dotychczasowe życie przygotowało mnie do tego zestawu pytań." Myśl, jak każda optymistyczna myśl  w chwili lęku i pesymizmu przyszła i przeszła. Dopiero gdzieś potem, dużo później przyszło mi do głowy, że naprawdę z wieloma kwestiami, o które pytali miałam w życiu styczność. Najczęściej trochę przypadkiem, trochę na wariackich papierach i nie dlatego, że to planowałam. Tak mnie zaprowadził mój ogólny pomysł na życie, czyli zamiar, by zająć się ochroną przyrody i zadawanie się z ludźmi, którzy tak jak ja nie mają dystansu do tego, co robią, a potrafią się zaangażować na całego, bez oglądania się na zyski i straty.

Jak mi tutaj jest? Różnie. Czasem czuję się samotna bez znajomych z dotychczasowego życia a innym razem mam wrażenie, że właśnie w rodzinnym mieście byłam bardziej samotna: tam moja miłość do przyrody, śpiewu ptaków i mgieł na bagnach, moje doświadczenia w zakresie uciekania przed psami, szukania gniazd bocianich i obsługi sieci ornitologicznych czyniły mnie osobą kontrowersyjną, żeby nie powiedzieć dziwną. Tutaj (na nowo, po raz pierwszy od czasów pewnego studenckiego koła naukowego) mam wokół siebie więcej takich ludzi. Nawet stylem ubierania się i niechęcią do makijażu jakoś nie kontrastuję za bardzo z otoczeniem.

Moją pracę trudno sprowadzić do jednego schematu, jednego wrażenia i określenia. Czasem jest ciężko, bo dużo spraw na raz, bo nie wiem, jak coś zrobić, bo ktoś ma inne zdanie niż ja i trzeba zabiegać o trudny kompromis lub zachować dla siebie niektóre przemyślenia. Momenty satysfakcji są głównie wtedy, gdy robię mapy i gdy podpowiadam innym rozwiązania w zakresie używania GISu.

Dziś pomyślałam, że bardzo, ale to bardzo mi się to wszystko podoba.O wiele bardziej, niż bym się spodziewała patrząc na zagadnienia, jakimi się zajmuję. Podoba mi się entuzjazm, opanowanie i dążenie do ideału w ludziach, z którymi pracuję. Podoba mi się wyzwanie, jakim jest planowanie działań ochronnych na setkach hektarów i imponuje ogromna wiedza poszczególnych osób o tajemnicach przyrody na tym terenie. Podoba mi się, że mogę wymyślać kolory i kształty na mapach,a potem ktoś tej mapy używa w terenie, szuka konkretnych miejsc i przychodzi z kilkakrotnie złożoną, zniszczoną kartką A3, bo potrzebna mu aktualizacja tejże mapy.
Jest też pewien zasób rzeczy, które mogłyby być inaczej i lepiej, wszak wszędzie takie rzeczy są i nie chodzi o to, że ich nie widzę.
Tak, jestem idealistką, jestem w pewnych sprawach bezkrytyczna i to wszystko, co tu piszę jest mocno subiektywne. Gdybym napisała konkrety i przykłady, być może osoby i miejsca stałyby się rozpoznawalne, a chcę być trochę anonimowa dla tych nielicznych osób, które mają szansę tu zawitać nie znając mnie. Wszak takich miejsc, jak to jest w naszym kraju tylko 23, choć właściwie to jest tylko jedno na świecie. Tym, którzy mnie znają i w jakiś sposób czekali na relację, jak mi tu jest, chcę napisać, że teraz czuję się właściwą osobą na właściwym miejscu. (Chyba już coś takiego kiedyś tu pisałam, ale... ja chyba tylko w takich momentach piszę na tym blogu - ot taka zasada :) )
Na tyle, na ile znam własne poglądy i pasje (a przypuszczalnie znam je trochę lepiej, niż znałam u wspominanego na początku znajomego) wygląda na to, że i dla mnie znalazło się miejsce w niepojęty sposób odpowiednie.
Nie do końca wiem, co z tego dalej będzie i czy z każdej perspektywy na pewno jestem tu właściwą osobą, ale cieszę się, że przygoda rozpoczęta na wspominanej na początku rekrutacji wciąż trwa.



wtorek, 15 kwietnia 2014

Drzewa

Wdałam się ostatnio nieopatrznie w dyskusję o przydrożnych drzewach. Zasadniczo chciałam zasygnalizować światu (dyskutującemu na profilu facebookowym Krzysztofa Hołowczyca), że drzewa to jeden z elementów otoczenia drogi i jak ktoś jedzie nieostrożnie, może się zabić o cokolwiek innego. Problem nie leży w moim odczuciu w drzewach, tylko najczęściej w postępowaniu kierowcy.

No ale można spojrzeć na to tak, że obecność drzew jest wyrokiem śmierci na ludzi, którzy mogliby przeżyć wypadek. Życie ludzkie jest bezcenne i co do tego nie mam wątpliwości. Nie uważam jednak, by w którymkolwiek wypadku drzewo było w większym stopniu winne, niż błąd człowieka.

Wydaje mi się, że cała ta dyskusja o drzewach to kolejny przejaw modnego dzisiaj spychania odpowiedzialności. W dzisiejszych czasach dysponujemy szerokim wachlarzem usprawiedliwień. Źle napisany sprawdzian? Chory byłem/zakochałem się/nauczyciel niesprawiedliwie ocenia... i oczywiście wszystkie te zaświadczenia o dysleksjach, dyskalkuliach itd.. Spóźniłem się? Takich korków w mieście naprawdę nie da się przewidzieć. Złamana noga? Schody były nieprzystosowane do wymogów BHP.
Oczywiście są sytuacje, że człowiek nie ponosi całkowitej winy za swoje wypadki, porażki i uszczerbki na zdrowiu. Czasem nawet całą winę ponosi ktoś inny.
Niemniej jednak bardzo często pierwszym krokiem kogoś, kto spowodował mniejszy lub większy wypadek (o ile w ogóle ma na to szansę...) jest wyszukiwanie usprawiedliwienia w czynnikach na które nie miał wpływu lub winy innych osób. Nie ma w ogóle elementu samokrytyki i poczucia, że za każde swoje działanie ponosi się odpowiedzialność. A ponosi się ją nie tylko za siebie, ale często również za drugiego człowieka. Brak drzew przy drogach, dobrze zaprojektowana przestrzeń i coraz bezpieczniejsze wynalazki techniki nie zastąpią nigdy tej odpowiedzialności.

Wychowałam się przy lubelskim odcinku drogi Lublin - Przemyśl. W dzieciństwie piękne, wysokie drzewa widziałam jedynie przy tej drodze, w zasadzie na tym etapie jeszcze miejskiej ulicy. W Lublinie parków jest niewiele i moja rodzina, zajęta codziennymi sprawami nie zabierała dziecka na spacery do parku czy lasu. Zresztą ani jednego ani drugiego nie było w okolicy. Tak więc nie ukrywam, że cały ten protest ma silne korzenie osobiste.
Kto powiedział, że drogi są tylko dla samochodów? Nie mam na myśli nowoczesnych tras szybkiego ruchu, ale zwykłe drogi od wioski do wioski, którymi ludzie dojeżdżają do pracy w polu a ci, którzy nie są zmotoryzowani - chodzą do sklepu czy szkoły. Czy można pieszych pozbawiać cienia w imię bezpieczeństwa kierowców? Czy można człowieka pracującego w polu albo strudzonego wędrowca skazywać na tereny, gdzie w promieniu kilku kilometrów nie ma gdzie schronić się przed słońcem?
Dla kierowcy taka aleja przydrożna to kilka sekund na trasie, którą jeździ raz na jakiś czas, ale dla kogoś innego może być ważną częścią małej ojczyzny lub po prostu wybawieniem w upalny dzień.

Chodzę po polach i w imieniu innych ludzi, którym zdarza się przebywać w terenie otwartym proszę: pomyślcie, zanim stwierdzicie, że przydrożne drzewo nie ma prawa istnieć. Jest Was - kierowców dużo, ale nie jesteście jedynym użytkownikiem przestrzeni.

wtorek, 25 lutego 2014

Wiosna przyjdzie i tak

Zaczyna się. To, że w ogóle nie jest zimno jeszcze nic nie znaczy. Bogatkom wyraźnie uderza do głowy zmiana fotoperiodu i słoneczne dni, a to już trochę może znaczyć. Tyle, że ptaki jak każda istota: zawsze chcą, a szansa, że będzie z tego skuteczny lęg już niedługo zacznie wzrastać. Na razie więc samce muszą postarać się o pierwszeństwo w dostępie do dobrych dziupli, bo bez tego ani rusz.
Facebook donosi o pierwszych przebiśniegach i przylaszczkach w terenie, a w mieście nie trudno o kwitnącą stokrotkę. Tyle, że miejskie kwiatki kwitły niemal całą zimę, a po grudniowym barwinku i fiołkach leśnych nauczyłam się już nie ufać geofitom w kwestii wiosny.

Tak czy inaczej dzieje się. Nie da się nie zauważyć, nawet w mieście, nawet przy siedzącym trybie życia, nawet, gdy robi się zadania z analiz w ilości skumulowanej.
Na wiosnę się zwykle czeka jak na wybawienie z zimy, szarości i zimna. No chyba, że chciało się jakieś sprawy pozamykać do wiosny, a tu ich końca nie widać.
Czekanie jest mimo wszystko lepsze niż niepokój związany z tym, że czas upływa i nie wiadomo co dalej.
Ostatnio kwestia czekania jest mi bardzo bliska, bo codziennie patrzę na czyjeś czekanie.
U mnie chyba więcej niepokoju, że czas upływa, że tyle do zrobienia i że pewnych terminów nie można przekroczyć (choć w przekraczaniu terminów akurat jestem mistrzem).

W gruncie rzeczy jakie to ma znaczenie dla wiosny, że ktoś jej wypatruje a ktoś inny z obawą patrzy w kalendarz? Przyroda jest taka uniwersalna. Pory roku się zmieniają w swoim rytmie, bez względu na to, czy ludzie chodzą po świecie szczęśliwi, czy smutni. Każda wiosna jest zupełnie niezasłużonym prezentem i choć go co roku dostaję, ciągle nie umiem przestać się cieszyć.

P.S: To nie prawda, że odleciałam na południe i dlatego tak długo mnie tu nie było. Po prostu zmieniłam się w susła i poszłam spać.

piątek, 6 grudnia 2013

Miejsce

Za oknem zawieje i zamiecie. Skrajnie nieprzyjazna zrobiła się ta pogoda.
Chciałabym coś napisać, ale prawie wszystkie sprawy, które ostatnio żyją w moich myślach to strefa tajna i nie zamierzam tego zmieniać.
Przybyło mi ostatnio jedno miejsce, gdzie mogę wypić herbatę, spotkać ludzi i wykorzystać swoje zdolności manualne ku pożytkowi... jakiemuś. Takie miejsca zawsze były dla mnie bardzo ważne a życie bez nich - nijakie.
Chyba trzeba zaufać tej odwiecznej prawdzie, że zawsze gdy coś się kończy, coś się też zaczyna. Zwykle zaczyna się inaczej, niż sobie wyobrażaliśmy i często nawet idzie innym torem, ale czy to ważne? Zawsze są sprawy warte uwagi i ludzie warci... czegoś więcej, niż "dodanie do znajomych" na portalach. Tylko czasem trzeba czasu, by to zauważyć :)

piątek, 11 października 2013

Szczęście

Kiedyś ktoś zdziwił się bardzo, że gdy spadała gwiazda, ja nie miałam gotowego żadnego marzenia, by je pomyśleć, nim spadnie. Zabrakło mi pomysłu. Początkowo się sama sobą rozczarowałam: jakim człowiekiem trzeba być, żeby nie mieć marzeń? Pomyślałam, że chyba ze mną bardzo źle - jeśli nie umie się marzyć, to znaczy, że nie ma się żadnych dążeń i ideałów, to położenie całkiem beznadziejne, to życie pozbawione jednej z ważnych składowych stanowiących o byciu wartościowym człowiekiem. Potem zastanowiłam się, co ja myślałam do tej pory, gdy mnie pytano o marzenia, lub gdy spadała gwiazda? Chciałam mieć przyjaciół, żyć blisko przyrody i obserwować ptaki. Ostatnio, przy poprzedniej spadającej gwieździe to chciałam jedynie... (no nie ważne, to akurat trochę osobiste).

Kończył się właśnie dzień terenu: dzień spędzony z lornetką w ręku przy zbieraniu danych do pracy magisterskiej. Dzień zaczęty rozświetlonymi mgłami nad rzeką, wypełniony śpiewem ptaków i zakończony rozgwieżdżonym niebem. Miałam obok siebie dwoje ludzi, z którymi zżyłam się przez poprzednie lata studiów. Jedna z tych osób cieszyła się właśnie z bardzo dobrej i ważnej wiadomości otrzymanej tego dnia. Zrozumiałam wtedy coś, co chyba w innych okolicznościach przeszłoby niezauważone - że ja zwyczajnie i po prostu byłam szczęśliwa! Może i było zimno, niewygodnie i daleko od domu, ale w tych sprawach, które uważałam za ważne, a wręcz za najważniejsze działo się właśnie najlepsze, co mogło się przydarzyć. Tak to jest ze szczęściem - rzadko daje się je przyłapać na gorącym uczynku.
Jakie to dziwne, że słowa "szczęście" używamy zwykle w odniesieniu do czasu, w którym nas nie ma. Mówimy "jaka ja wówczas byłam szczęśliwa, jak mało miałam zmartwień", albo "jak się uda, to będzie wielkie szczęście". To nie jest słowo, którego ktokolwiek używałby w odniesieniu do tak zwanego tu i teraz. Właściwie dlaczego? Bo zawsze czegoś brak. Pieniędzy, przestrzeni w mieszkaniu, zdanego egzaminu, jest zbyt zimno lub zbyt gorąco, drugi człowiek ma dla nas za mało czasu lub też musimy znosić jego towarzystwo bez przerwy... itp, itd. Czasem warto się zatrzymać w biegu i przyjrzeć się, czy aby nie jest tak, że gonimy za jakimś drobiazgiem, a sprawy, które tak ogólnie uważamy za ważne w życiu nie są akurat właśnie w najlepszym porządku? Może czasem się uda zauważyć, że szczęście właśnie JEST. I co wtedy?

Wtedy zapewne uśmiechniemy się przelotnie i dalej pobiegniemy... na autobus, lub do sklepu po cukier do ciasta. Bo w tym wariackim świecie nie można zatrzymać żadnej chwili na zawsze. Jedyne co można, to zauważyć, że ta dobra chwila właśnie jest. I podziękować za nią Bogu i drugiemu człowiekowi.

niedziela, 29 września 2013

Ważni ludzie, ważne zdarzenia

Czasem spotykamy kogoś na swojej drodze życia, czasem idziemy razem z nim przez dłuższy czas i mamy dużo wspólnych spraw, a czasem nasze ścieżki przeplatają się tylko przez chwilę. Niekiedy w którymś momencie decydujemy się powiedzieć: "To ważna osoba w moim życiu".
Patrzę na swoje ćwierć wieku życia i myślę, że ważne w nim były te osoby, których poglądy, sposób bycia albo jakaś ich wypowiedź zostawiły we mnie swój ślad i nie zostały zwyczajnie zapomniane. Nie chodzi mi o pouczające zdania ludzi, których uznawałam za mentorów w jakiejś sferze (zresztą niewielu ich miałam... byłam chyba zbyt wymagająca i łatwo się zniechęcałam, widząc czyjeś wady). Większe znaczenie mieli przyjaciele idący obok. Czasem ktoś zupełnie spontanicznie zrobił czy powiedział coś, co chciałam pamiętać, bo wzbogaciło to moje spojrzenie na świat lub stało się symbolem jakiejś treści. Dlatego myślę, że pamięć jest jedną z ważniejszych rzeczy, jakie mam. Oczywiście gromadzi również zdarzenia bolesne, ale mając wybór nie zrezygnowałabym z niej z uwagi na różne skarby, które mogę odszukać i które stały się częścią mnie. 

Ostatnio próbuję odgadnąć, komu zawdzięczam, że znalazłam się tu, gdzie jestem i czuję się na swoim miejscu. Myślę, że przede wszystkim zdecydowały rzeczy niekonkretne i trudne do zdefiniowania: np. to, że ktoś, kto w zasadzie mógł pokazać mi drzwi, nie zrobił tego, ale z entuzjazmem przyjął fakt, że chcę się uczyć. Kilka razy to tylko czyjaś otwartość skłoniła mnie, by zadać pytanie i zacząć rozmowę. Nawet kiedy byłam bezinteresowna i coś z siebie dawałam, to i tak w zamian dostawałam satysfakcję tworzenia, radość z bycia częścią zespołu i zdobywałam cenne wyobrażenie o problemach - wolontariat niekiedy jest lepszą szkołą, niż jakakolwiek sformalizowana dydaktyka :)
Oczywiście można by powiedzieć, że to ja sama coś osiągnęłam swoim zaangażowaniem i konsekwencją, może nawet po części jest to prawda... ale tylko po bardzo małej części. Reszta jest zasługą małych rzeczy, w których przejawiała się Boża wola. Trzeba jeszcze dodać, że kiedy moja przygoda z obecną "branżą" się rozpoczynała byłam studentką ostatniego roku na uczelni, która pozwalała na wiele, jeśli student chciał po swojemu zadecydować o toku studiów. Nikt nie blokował dostępu do przedmiotów dedykowanych dla innych kierunków, nie liczył godzin i punktów ani nie zastanawiał się, kto za to zapłaci. Jeśli zajęcia się odbywały, to każdy student (dostatecznie uparty, by złożyć podanie) mógł z nich skorzystać, o ile tylko wystarczyło dla niego krzesła i sprzętu. Mam nadzieję, że uczelnie poradzą sobie z obecnymi regulacjami prawnymi i tak zostanie.

To dopiero początek mojej aktywności tutaj, ale zastanawiam się, czy dam radę prowadzić ten blog w sposób, jaki przyjęłam zakładając go: pisać o wszystkim, co ważne, ale w sposób ogólny i uniwersalny. Dla mnie zawsze znaczenie mają konkretne słowa, miejsca i sytuacja, w jakiej coś się wydarzyło, lubię je opisywać i nie wiem, czy potrafię ze zdarzeń mojego życia wydobyć same treści, pomijając tworzące je szczegóły. Przede wszystkim jednak ogromne znaczenie mają dla mnie ludzie, a nie chciałabym, by w tych wpisach stali się rozpoznawalni - przez poszanowanie dla ich prywatności. Myślę, że i tak już kilka osób (jeśli tu zajrzało) mogło w jakimś stopniu rozpoznać siebie. 

Dlatego nie wiem, czy jeszcze coś tu napiszę, a jeśli tak - czy te ogólniki będą w stanie zachęcić kogokolwiek do ich czytania. Myślę jednak, że za jakiś czas mimo wszystko znów powstanie nowy wpis, bo pisanie jest ważną częścią mojej natury.